Jeszcze rok temu nie wiedziałam, jak daleka droga przede mną.
Moja historia - Gosia66
Początkiem grudnia 2010 jak co roku zrobiłam sobie kompleksowe badania. Ginekologia i USG piersi. Zawsze tak robiłam w ramach prezentu dla swojego zdrowia na Gwiazdkę.
I jak co roku wszystko było w jak najlepszym porządku. Zresztą nic nie zapowiadało niespodzianki, bo czułam się świetnie i nic mnie nie niepokoiło.
W dwa tygodnie później, tuż przed Bożym Narodzeniem zobaczyłam guza. Pewnego wieczora po prostu zobaczyłam zniekształconą pierś. Nawet go nie „wymacałam” jak to piszą w poradnikach. Bo to nie był mały groszek. W dwa dni urosło mi coś pięciocentymetrowego.
Stałam przed lustrem i zastanawiałam się, co to może być. Myślałam, że jakiś stan zapalny. Przecież guzy piersi są malutkie, chyba że rosną latami, trzeba się dobrze napracować, żeby je wyczuć. Nie przypuszczałam, że to może być coś złego. Przecież badania były dobre. Rak nie rośnie w kilka dni.
Ponieważ do Świąt zostało niewiele, zadzwoniłam do mojego lekarza, który mnie od lat kontrolował, opowiedziałam co i jak i umówiłam się na poświąteczny poniedziałek. Urządziłam Wigilię na 15 osób. Nic nie dałam po sobie poznać. Święta minęły z niepokojem, ale nie ze strachem. Zaraz w poniedziałek pobiegłam do lekarza. Tylko pokręcił głową, ale nie powiedział, że podejrzewa coś złego. Dziś myślę, że wiedział od początku, tylko nie chciał mówić, póki nie miał wyniku na papierze. A to wymagało czasu. Za to organizował mi badania w przyspieszonym tempie. Jeszcze tego samego dnia miałam mammografię z opisem. Wynik niejednoznaczny. Nazajutrz miałam robioną biopsję cienkoigłową. 10 dni czekania na wynik. Zaczęłam się bać. Jaka była moja radość, kiedy odebrałam wynik. Komórek rakowych nie stwierdzono! Obcałowałam moich najbliższych i pobiegłam do lekarza w podskokach. A on zamyślił się nad papierami, pobadał i powiedział „Pani Gosiu, ja zbyt wiele widziałem, żeby Panią zostawić z tym wynikiem, zróbmy biopsję gruboigłową”. Pomyślałam – zróbmy, przynajmniej będę miała pewność, że jest dobrze.
Położyłam się na 3 dni w szpitalu. Chciałam, żeby mi zrobili przy okazji kompleksowe badania. W domu od pierwszych dni wiedzieli tylko mąż i syn. Idąc do szpitala reszcie rodziny nakłamałam, że jadę na szkolenie. Po co mieli się niepotrzebnie bać, skoro wszystko miało się zaraz skończyć?
Pobyt na onkologii był przytłaczający, choć odbierałam go inaczej, niż leżący tam ludzie, którzy już swoje przeszli. Teraz już wiem, jak tam jest. Teraz to mój drugi dom. Wtedy wydawało mi się, że to jest tylko epizod. Starałam się pomagać osobom słabym, a wszystkie panie na sali utwierdzały mnie w przekonaniu, że na pewno jestem zdrowa. Wtedy nie spotkałam w szpitalu żadnej Amazonki. Jakoś los tak chciał. Może dlatego ze szpitala wyszłam z poczuciem, że mnie ten świat nie dotyczy. I z przekonaniem, że to nie będzie nic złego. Przecież w żadnych dotychczasowych badaniach nie padło słowo „rak”. Przecież to, co było w mojej piersi, nie przypominało raka, o którym piszą w książkach. Przecież tyle razy słyszałam „Pani taka młoda :-), na pewno będzie dobrze”.
Tak się po tym wszystkim zaprogramowałam, że nie bałam się wyniku. Nic mnie nie bolało, czułam się dobrze. Pracowałam, czekając przepisowe 14 dni na wynik. W głowie czułam lekki niepokój, w piersi nic się nie zmieniało, ale nie było we mnie strachu.
Do szpitala zadzwoniłam kilka dni przed terminem odbioru. Poinformowano mnie, że wynik czeka. Wyjechałam w środku dnia z pracy, z myślą, że tylko odbiorę ten papierek i zaraz wrócę. Nawet nie wyłączyłam komputera. Miało być tak, jak po pierwszej biopsji. Miało być dobrze.
Pielęgniarka podała mi wyniki ze słowami:
- Tutaj jest wynik, a tutaj ma Pani skierowanie na chemię.
- Czy to znaczy?....
- Tak, wyszedł nam rak.
A dalej było jak na filmie. Prawie osunęłam się po ścianie. Wydawało mi się, że to mi się śni. Rozpacz, czarna dziura, łzy. Telefon do męża. Będzie dobrze, damy radę. Nieprawda, nie będzie dobrze. Dlaczego ja? Przecież jeszcze tyle planów… Co teraz będzie ze mną, jak powiedzieć dzieciom, rodzinie? Świat się zawalił. Mówią: Rak to nie wyrok. Wiem, że nie, ale w takiej chwili zawsze świat się wali.
Mój lekarz prowadzący popatrzył na wyniki i wyjaśnił, że najpierw będzie chemia, potem amputacja piersi, zastanawiał się nad operacją oszczędzającą, ale z uwagi na rozmiar guza, odradzał. Skierował mnie pod opiekę Pani dr od chemioterapii.
Przez kilka dni żyłam jak w transie. Jakby w jakimś filmie. Ale nie zablokowałam się. Chciałam wiedzieć, jak najwięcej, co dalej ze mną będzie. Wciąż wiedział tylko mąż, syn i w pracy. Bo pracę mam wspaniałą i cudownych ludzi. I chciałam pracować ile się da, a oni musieli wiedzieć, że jestem chora. Zresztą byli ze mną od dnia diagnozy.
Postanowiliśmy z mężem skonsultować te wyniki. Pojechałam jeszcze do dwóch lekarzy na Śląsku. Wszyscy byli jednomyślni. To dobrze, bo nie zrobili mi mętliku w głowie.
Przed pierwszą chemią poszłam na wizytę do Pani doktor. Trafiłam chyba na najlepszego człowieka, któremu mogłam pod względem medycznym zaufać. Przegadałyśmy z godzinę. Opowiedziała mi, jaki był mechanizm powstania tego guza, jak będzie przebiegać chemia, czego mogę się spodziewać, dlaczego konieczna będzie amputacja piersi, że po operacji prawdopodobnie będzie kolejna chemia i radioterapia. Powiedziała, jakie mogą być rokowania.
Postanowiłam, że „będę Durczokiem”. Jeszcze nie wiedziałam, jak przez to przejdę, jak bardzo ciężka jest chemia. Nie miałam tej świadomości. Wiedziałam tylko, że muszę jeszcze wyszarpać z życia, ile się da. Wyobrażałam sobie, że między chemiami będę pracować, potem przejdę przez operację i jesienią wrócę do pracy. Tak było z założenia.
A czasami przytłaczał mnie strach. Paniczny i paraliżujący. Pamiętam, jak końcem stycznia rozbierałam choinkę. Pakowałam bombki i wyłam, że już więcej tej choinki nie zobaczę. A z drugiej strony cały czas w głowie myśl, że potrzebuję jeszcze 10 lat życia. Syn jest dorosły, ale córka ma dopiero 13 lat….
Nie myślałam wtedy o amputacji. Moje życie skupiło się na chemii. Żeby dowiedzieć się o niej jak najwięcej, nastawić się na to, żeby ją przejść i na życiu pomiędzy cyklami.
Miałam 4 cykle chemii „czerwonej”. Bardzo silnej. Na początku znosiłam ją dobrze. Tydzień po chemii odpoczywałam, dwa tygodnie chodziłam do pracy.
Nie wstydziłam się opowiadać o sobie innym. Dowiedzieli się wszyscy przyjaciele. Byłam otwarta. Oswoiłam w sobie ten strach.
Bardzo trudnym momentem była konieczność powiedzenia mamie i teściom o mojej chorobie. Niczego nie przypuszczali. Przecież prowadziłam normalne życie, organizowałam imprezy rodzinne, jeździłam na szkolenia (chociaż tak naprawdę zamiast szkoleń był szpital). Postanowiłam, że im powiem najpóźniej jak można, żeby oszczędzić im zamartwiania. Powiedziałam przed druga chemią, jak wiedziałam, że wypadną mi włosy i już nic nie da się ukryć. To były bardzo ciężkie rozmowy. Uspokajanie, tłumaczenie, łzy.
Ciężki czas. Mnie też było coraz trudniej. Rak nie boli, za to chemia poniewierała strasznie. Po prostu truła. Wszystko co we mnie. Zdrowe i chore.
Wszyscy mówili, że jestem dzielna. Ja sama miałam się za bohaterkę. Ale tak naprawdę nikt, kto tego nie przeżył, nie będzie wiedział, jak to jest. Mówi się, że trzeba być blisko chorych, współczuć, pomagać. I tak robimy. Ale do końca nie jesteśmy w stanie sobie nawet wyobrazić tego, co czuje chory. Dopiero dziś wiem, że w takiej chorobie istnieje pewien rodzaj samotności, który nie jest zależny od otaczających nas ludzi i od nastawienia do świata. Po prostu jest.
Czasami miałam w sobie bunt. Patrzyłam rano na ludzi, którzy biegli do pracy zajęci swoimi sprawami, a ja jechałam na kolejną chemię i nic innego nie było dla mnie ważne, tylko żeby przeżyć ten dzień.
Szukałam wiedzy w Internecie, trafiłam na forum Amazonek. Bardzo mi pomogło. Informacyjnie i psychicznie. Do teraz każdy dzień zaczynam od wizyty u moich wirtualnych (choć nie całkiem) koleżanek.
Gdy było mi źle, zaczęłam pisać coś w rodzaju dziennika. Nie pisałam długo, kilka tygodni, potem jakoś odpuściłam, może byłam zbyt słaba. Szkoda, byłaby ładna pamiątka mojej walki. Bo trochę inaczej się pisze z perspektywy czasu. Dziś do niego zajrzałam i wplotę kawałek w moją historię:
***
Nie wiem, czy to jest dobry dzień na zakładanie pamiętnika mojej walki. Zakładam, że to będzie pamiętnik optymistyczny, ale jakoś dziś nie umiem. W każdym razie piszę dla siebie i dla kogoś kto kiedyś przeczyta.
18.02.2011 piątek
Dziś jakiś strasznie samotny dzień w pracy. Może sama się zamurowałam za tą ścianą. Nikt nie pisze, nie dzwoni. Klienci jakby posnęli – to akurat dobrze. Nawet najbliżsi w pracy nie mają czasu. Ale w końcu praca to praca. Tylko dziś mi nijak nie idzie. Może przez ból głowy i nieprzespaną noc.
Nie będę pracować. Szef powiedział – nie musisz, bylebyś tu była z nami. Więc sobie w kątku popiszę.
Pewnie gdyby nie ten hamulec, jaki dostałam na początku tego roku, żyła bym sobie tak jak do tej pory. Raz lepiej, raz gorzej, ale w ciągłym biegu. Żałuję trochę, że nie mogę tak żyć. Było mi z tym dobrze. Przecież to tak niedawno. Miałam dobre plany. Dziś dokładnie mija (dopiero) miesiąc od biopsji, która okazała się wyrokiem.
Wczoraj mąż przypomniał, że minie niedługo 10 lat od jego operacji. Obiecał mi, że za 10 lat moja choroba też będzie dla nas tylko wspomnieniem. Niestety dziś tego nie wiemy. Staram się tak myśleć, ale co z tego, skoro mam świadomość, że najgorsze wciąż przede mną, a nie za mną. Mimo, że chora, chciałabym właśnie teraz zatrzymać czas, ze strachu, co będzie potem. I dlatego teraz doceniam każdy dzień, każdą chwilę spędzoną z bliskimi dobrymi ludźmi.
Nie będę wracać do historii tego, jak się zaczęła moja walka. Mimo że już trochę pogodziłam się ze swoją chorobą, nadal mam takie momenty, kiedy wydaje mi się, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że to może sen, z którego zaraz się obudzę i znów wszystko będzie tak jak dawniej… Nawet kiedy odbierałam wynik i czułam tego guza w sobie, nie spodziewałam się takiej diagnozy. Byłam tak pozytywnie nastawiona. Tylko Ci, co byli wtedy ze mną, wiedzą jaki to był szok.
Pierwsze dni z chorobą?
To trochę jak żałoba po dotychczasowym życiu… Żałoba, którą trzeba przetrwać, żeby potem dalej żyć. Już na tyle ją oswoiłam, że nawet są dni, kiedy zapominam, że jestem chora.
Przede mną weekend. Postaram się odgonić złe myśli i pamiętać tylko dobre chwile tego tygodnia, który w końcu zaczął się Walentynkami.
Sobota na odrobienie zaległości w domu, zrobię dobrą kolację – przyjdzie Ania i Andrzej. Dobrze, że chemia jeszcze nie zabiła mi smaków – uwielbiam się odstresowywać w kuchni. A potem nowy tydzień. Trzeba się naładować. Dobrymi chwilami, powietrzem, lasem, widokiem za oknem. Ostatni tydzień z takimi siłami. A może nie? W końcu jestem silna. Niezłomna. Wierzę w to.
19.02.2011 sobota
Dziś był dobry dzień. Miałam w sobie tyle siły, że zdążyłam posprzątać, pogotować, pospacerować. Zrobiłam dobra kolację dla Andrzeja i Ani. Znów z czerwonym winem (czy ja aby nie za często dbam o swoje krwinki? Mój brat jest jedną z niewielu osób, które bezbłędnie wiedzą, czy chcę rozmawiać o chorobie, czy o pierdołach, czy po prostu pomilczeć. Więc przegadaliśmy cały wieczór o wszystkim, co wokół, pośmialiśmy się, potem obejrzeliśmy na leżąco dobry film. Znów zapomniałam o chorobie. Jak mi nic nie dokucza, to są dni, kiedy potrafię zapomnieć.
20.02.2011 niedziela
Leniwy poranek. I do kościoła. I znów prośby i modlitwy. Czasem niestety bardzo chaotyczne. O zdrowie, o siłę, o czas, albo o umiejętność pogodzenia się z wolą Bożą. Nie proszę o nic za wszelką cenę, nie szarpię się, nie obiecuję. Tak miało być i proszę tylko o siłę na ten czas. Miałam w maju jechać do Rzymu. Byłam już zapisana na tą wycieczkę. Coś mnie tam ciągnęło wbrew wszystkim okolicznościom. Teraz już wiem, że nie będę mogła jechać, ale cała armia ludzi znajomych, którzy wtedy tam będą, będzie ze mną.
Aha. Moja ciocia jest zbulwersowana, że ja „w takim stanie” chodzę do pracy. Więc po pierwsze mój stan jest jeszcze zupełnie niezły. A po drugie – moja praca nie jest dla mnie męką ani koniecznością. Więc jej pięknie wyjaśniłam, że bycie w pracy trzyma mnie przy życiu, i nigdzie indziej nie mam tylu dobrych ludzi,co tutaj. Dlatego mimo nawału pracy w tym tygodniu, znów z radością powitam poniedziałek.
21.02.2011 poniedziałek
W pracy. Kalendarz zapełniony zadaniami. Zdążę ze wszystkim, bo mam dobre nastawienie.
10.30. Zaczęło się. Wypadają mi włosy. A tak chciałam je utrzymać do piątku! Muszą akurat dziś? Tyle wytrzymały… Nie dam po sobie poznać. Nikomu. Dobrze, ze jestem za ścianą. Nie pobeczę się. Do pracy!
Wieczorem nasmażyłam całą górę naleśników chińskich dla moich wszystkożerców. A potem się przemogłam i umyłam głowę. Wylazło mnóstwo, ale nie jest tak źle. Dawno już przygotowałam moich najbliższych i otoczenie, że to nastąpi zaraz po pierwszej chemii, jak to miałam zapowiedziane, więc przez dwa tygodnie wszyscy codziennie pytali, czy to już. A moje cebulki dzielnie wytrzymały. Aż tu pewnego poniedziałku zaczęły mnie opuszczać. Moje piękne włosy. Duma mojej młodości…
Nie napiszę, ile mnie ten dzień kosztował. Przełom. Uświadomienie sobie po raz kolejny, że to jednak rak. Bardziej czytelne niż na wszystkich szpitalnych dokumentach. Wiem, że wygląd nie jest najważniejszy. W środku mnie ta chemia na szczęście nie zabija. Włosy. Pewnie, w porównaniu ze zdrowiem i życiem to rzeczywiście nic wielkiego, ale jak dla każdej kobiety to ciężkie przeżycie…
Ale co tam. Mam przecież nową „fryzurę”, która od 2 tygodni czeka na globusie, żeby się nie zdeformować. Odświeżyłam też swoje chustki i „turbany”, które będę zakładać „w zamian”. Przecież teraz taka moda. Więc jak gwiazda będę się lansować.
Tak się wczoraj zastanawiałam, rozmawiając z kolegą. Rak jest tak powszechną chorobą. I tylu ludzi wokół choruje, leżą, ale i chodzą i pracują normalnie. I niby o nich wiemy, współczujemy, czasem się opiekujemy. A tak naprawdę nikt, nawet najbardziej dokształcony medycznie, najbardziej współczujący, nie jest w stanie nawet sobie wyobrazić, co przeżywa chory. Nawet takie pierdoły jak utrata włosów, nie mówiąc już o prawdziwym cierpieniu.
22.02.2011 wtorek
Pierwszy dzień w pracy w nowym wcieleniu (turban dopasowany kolorem do dżinsów i dodatków, a jakże). Ludzie mówią, że ładnie. Kochani kłamcy. A może nie jest tak źle… Nawet odważyłam się tak pojechać do klienta. Przecież nie będę przez najbliższy rok chodzić kanałami.
Dziś planuję spokojny dzień. Mam nadzieję, że nic mnie nie zaskoczy. A od jutra towarzysko. Codziennie zdarzy się coś fajnego. Tak bym chciała, żeby tak było. Coś do zapamiętania, gdy przyjdą trudne dni. A nadchodzą nieubłaganie..
Stało się tak, że mój grafik „chemiczny” zrobił ze mnie takiego psa Burka, który raz jest uwiązany na łańcuchu, a raz spuszczony z niego i nie mogący nacieszyć się światem. Od poniedziałku znów łańcuch. Ciekawe, na jak długo tym razem. Ale to dla dobra sprawy. Zniknę na chwilę, a świat będzie toczył się dalej…
23.02.2011 środa
Wczoraj wieczorem zgoliliśmy włosy. Marek udawał, że jest dzielny, a ja jakoś tak się zblokowałam, że poszło nam gładko. Myślałam, że będzie trauma i łzy, jak na filmach, a tu tylko ulga. Widać nie jestem klinicznym przypadkiem. Więcej kosztowało mnie wyciąganie kosmyków, jak jeszcze chciałam je jakoś zachować.
Dziś w pracy walka. Wszyscy czegoś chcą, a ja mam tylko dwa dni do kolejnej chemii. Znów odzywa się moje poczucie obowiązku, żeby niczego nie zostawić na czas uziemienia.
Zima nie odpuszcza. Niby mi wszystko jedno, ale taki wiosenny spacer.. ech… Póki co trzeba pielęgnować wiosnę w sercu i chwytać dzień. CARPE DIEM jak mawiali mędrcy.
24.02.2011 czwartek
Jak towarzysko, to towarzysko. Cały wieczór przegadałam z Renią przy soku marchewkowym. O mężach, o dzieciach, o naszych słabościach wieku dojrzałego. Obiecałyśmy sobie, że na starość będziemy nadal atrakcyjnymi kobietkami, aktywnymi, zadbanymi i nie marudzącymi jak nasze mamy i teściowe. I tak będzie. Tylko pokonam ten zakręt.
Wróciłam padnięta. Już chyba nie zarwę żadnego popołudnia, chociaż chciałabym się wszystkim i wszystkimi nacieszyć.
Moje cebulki włosowe szaleją. Bolą jak wściekłe. Pewnie z tęsknoty za utraconymi włosami. Nie mogę długo chodzić w peruce, bo na tych resztkach jeżyka mnie drażni. Poza tym nic mi nie dokucza, formę mam super, można czasami zapomnieć o towarzystwie tego gada. Ale w poniedziałek znów nastąpi zmasowany atak wojsk chemicznych, więc się koleś przytruje. Może się wreszcie choć trochę zmniejszy. Oby reszta mojego jeszcze silnego ciała nie ucierpiała przy tym bardziej niż ostatnio. Postaram się nie bać do poniedziałku rano. Nie myśleć.
25.02.2011 piątek
Piękny dzień. Góry. Słońce (przeważnie w górach słońce jest dla mnie łaskawe). Widoki jak z bajki. Chłonęłam to powietrze jak najlepszy lek. Żeby go w sobie zatrzymać jak najwięcej. Jak zamknę oczy, będę widzieć te białe połyskujące drzewa i ścieżkę. Dobry dzień, który na długo zostanie w pamięci. Pomocna, podtrzymująca dłoń. Nie napiszę nic więcej, choć w głowie dużo, tylko będę odtwarzać w trudnych chwilach jak film.
Zbliża się ostatni weekend przed kolejną chemią. Kończę brykanie i spędzę go domowo. Trzeba trochę odsprzątać, pogotować, bo potem może nie być siły.
01.03.2011 wtorek
Wczoraj była druga chemia. Na razie nie jest źle. Chociaż psychicznie ciężko. Szpital działa na mnie fatalnie, chociaż mam już na oddziale kilka znajomych, z którymi mogę się wymienić doświadczeniami, czasem wesprzeć, nawet pośmiać, a czasem podołować. Tak się złożyło, że akurat wczoraj trafiłam w kolejce na babki po amputacji, trochę się doinformowałam i choć w miarę optymistycznie, to już wiem, że nie będzie lekko. Na szczęście moja Pani Ordynator Chemiczka dołożyła mi czwartą chemię (nie wiem, jak to zniosę, bo na samą myśl mam odruch wymiotny), ale tym samym zyskałam prawie miesiąc i operacja będzie mogła być przesunięta na maj. Więc w Wielkanoc nie będę jeszcze pokrojona, a i może jakiś weekend majowy uda się wykrzesać, jeśli będą siły.
Na razie trochę leżę, trochę krzątam się po domu, trochę nawet ogarnęłam, chociaż z odkurzaczem nie szaleję, bo go po prostu nie podniosę. Ale nie jest źle. Chociaż głównie leżę. Jednak chemia truje nie tylko Obcego, który jest we mnie, ale i resztę ciała. Mam nadzieję, że zatruje wroga, a ja przetrwam.
Leżę cichutko, nie chce mi się ani czytać, ani włączać telewizora. W domu cisza. Wszyscy w szkole, w pracy. Słońce świeci przez okno, to dobrze, łapię to światło na twarz. Może wreszcie przyjdzie wiosna.
02.03.2011 środa
Nie poszłam do pracy. Leżę sama, bo to dzień roboczy i trochę żałuję, bo może szybciej bym zaskoczyła. Ale słaba jestem okrutnie.
04.03.2011 piątek
Nie mam siły pisać. Nie jest dobrze. Wysiadło mi serce. To była bomba z opóźnionym zapłonem. Ciśnienie niskie, jakby go nie było, za to tętno galopujące. Trzęsę się jak staruszka i nie mogę tego uspokoić. Boję się po prostu, że zejdę. Wczoraj bałam się zasnąć. Nigdy nie byłam w takim stanie. Zastanawiałam się, czy tak może wyglądać umieranie…
Na szczęście z tego strachu poszłam do lekarza i już jestem na prochach. Wycisza się powoli. Ufff…
07.03.2011 poniedziałek
Wróciłam do pracy. Nareszcie. Zaraz inaczej, choć jeszcze słabo. Poprzedni tydzień wyjęty z życiorysu. Wolę o nim nie pamiętać. Teraz nowe dni i nowe nadzieje. Dwa tygodnie oddechu. Jak ten czas leci… Trzeba uporządkować zaległości, coś zaplanować. Chociaż plany mam bardzo krótkoterminowe. Ale dobre i to. Każdy dzień. Żyć tu i teraz. Inaczej już się nie da.
08.03.2011 wtorek
Dzień Kobiet .
Ubieram się do pracy, patrzę na siebie i tak sobie myślę: blada… łysa… kobieta? I tak sobie myślę, ile z tej kobiecości mi zostanie, a ile ubędzie. Zadaję sobie pytanie: dlaczego pozornie tak ważna jest atrakcyjność fizyczna, przecież bez względu na to, jak się zmienię, to będę ja. Choroba jest sprawdzianem więzi łączących nas z ludźmi. Będą takie, które się wzmocnią, wiele umrze, ale w ich miejscu powstaną nowe.
Wiem, że nie mogę tego dnia traktować jako ostatni Dzień Kobiet, bo nawet jak mnie pokroją i okaleczą, żeby mnie ratować, to 100% kobiecości zostanie we mnie. Nie ważne są zalety ciała, ważne to co w głowie i w sercu.
Więc świętuję w pracy z dziewczynami. Zbieram kwiaty i dobre słowa. I buziaki. W pracy odśpiewali nam nawet huczne 100 LAT, dawno tak nie było. Pięknie jest być kobietą. Nawet bez świętowania.
11.03.2011 piątek
Nadchodzi wiosna. Wieje cieplejszy wiatr i chyba naprawdę szykuje się dobry weekend. Jako że jestem już prawie w formie, planuję się wreszcie dotlenić. A potem przede mną znów dobry tydzień, ostatnie dni pełną parą. Jak ten czas szybko leci… Nie wiem, czy to dobrze. Z jednej strony pozwala mi się cieszyć jako takim życiem od chemii do chemii, chociaż te mocniejsze dni strasznie szybko uciekają. Z drugiej strony nieubłaganie zbliża się do operacji i choć na razie odrzucam myśli z nią związane, to jednak trzeba się będzie niedługo szykować.
Dziś trochę podgoniłam z pracą, a jednocześnie załatwiłam papiery w NFZ i na końcu bez wyrzutów sumienia kupiłam sobie buty na lato. Przecież pochodzę, prawda?
***
Potem już nie pisałam. Nawet nie wiem dlaczego. Byłam coraz słabsza, choć funkcjonowałam w miarę normalnie. Zajmowałam się domem, dziećmi, dogadzałam rodzince dobrymi obiadami, choć były takie dni, kiedy musieli zamawiać pizzę.
Będąc na chemii nie myślałam o operacji. Moje leczenie podzieliłam na etapy. Przejść przez chemię, a potem martwić się, co dalej.
Po ostatniej 4 chemii w kwietniu trzeba było przygotować się do operacji. Nie chciałam być operowana w moim szpitalu, chociaż wiem, że byłabym pod dobrą opieką. Ale czas spędzony tam na oddziale w trakcie biopsji, cała chemia i te miesiące chorowania powodowały, że myśl o pobycie tam przez tydzień lub dwa była ponad siły. A drugiej strony operacja w prywatnej klinice i perspektywa wyjścia po dwóch dniach z drenami była też pełna obaw.
Czytałam różne opinie na forach, rozmawiałam z paniami, które operowały się i w szpitalu i w klinice, rozważałam za i przeciw. Wiedziałam, że decyzję musze podjąć sama i myśleć tylko o sobie. Psychiczne obciążenie szpitalem spowodowało, że zdecydowałam się na operację w prywatnej klinice. Tym bardziej, że znałam tamtych lekarzy, odnowiłam znajomość z koleżanką z podstawówki, która jest tam instrumentariuszką. Musiałam oddać im całe swoje zaufanie i wierzyć, że z resztą sobie poradzę. Wiedziałam, że nie zostawią mnie na krok.
Końcem kwietnia poszłam na pierwszą wizytę do lekarza, który miał mnie operować. Miał ocenić moja kondycję po chemii i ustalić termin operacji. Poszłam jeszcze przed Świętami Wielkiej Nocy, które w tym roku wypadały wyjątkowo późno. „Pani Małgorzato, dajmy sobie jeszcze ze dwa, trzy tygodnie. 9 maja 2011 to powinien być dobry termin”. Zapisał moje nazwisko w kalendarzu. Zapadło. Mało czasu.
Zaraz w drugi dzień Świąt pojechaliśmy nad morze. Na cały majowy weekend. Było piękne słońce, ale bardzo zimno. Starałam się naładować akumulatory. Chociaż one jakoś były popsute. Niby się śmialiśmy, niby w towarzystwie było fajnie, a jednak wymieniając z mężem spojrzenia wiedzieliśmy, że czekają nas ciężkie, nieprzewidywalne chwile.
Chodziłam po plaży zaplątana w turbany, popuchnięta po chemii, z guzem, który wcale nie bolał, chłonęłam morze i wiatr i nie wiedziałam, czy to on tak szaleje, czy moje myśli w głowie. Przede mną była wielka niewiadoma. I już nic nie miało być takie jak dawniej.
Utrata piersi nie była jednak czymś, co miało przewartościować moje życie. Pewnie dlatego, że mam 45 lat, znalazłam męża, wykarmiłam dzieci. Nie jest to wiek, w którym wygląd odgrywa decydującą rolę, bo człowiek już się „nawyglądał”. Naczytałam się trochę o protezach, o bieliźnie. Zdecydowanie bardziej jednak traktowałam operację jako pozbycie się zagrożenia życia, guza, który nie wiadomo, czy nie zaatakował innych części ciała. To było po prostu jedyne wyjście.
Operacja. 9 maja – dzień Zwycięstwa? Starałam się tak myśleć. Zostawiłam za drzwiami cały świat. Najbliższych w domu. Przyjaciół, którzy wiedziałam, że choć pracują, myślami są ze mną. Bałam się. Nie operacji, bo ufałam wszystkim w szpitalu. Bałam się, jaka wyjdę z tego szpitala. Wczepiłam się w męża ze wszystkich sił, bo wiedziałam, że jednak zza tych drzwi wrócę inna.
Operacja przebiegła dobrze. Nie miałam typowej narkozy, tylko znieczulenie do kręgosłupa. Pierwszy dzień przespałam w lekkim amoku. Nawet nie odtworzę sobie w pamięci rozmów, które wtedy prowadziłam. Moje chłopaki siedziały przy mnie bardzo długo. Drugi dzień minął na rozmowach z towarzyszką na sali, odpowiadaniu na dziesiątki smsów. Bolała ręka, która trzeba było ruszać. Miałam usuniętą pierś i 12 węzłów chłonnych. Nie dało się leżeć ani siedzieć. Chciałam do domu i dziękowałam Bogu i sobie, że zdecydowałam się na taki krótki pobyt w szpitalu.
Wróciłam w środę rano. Z drenami, obolała. Zabandażowana cały czas, więc nie widziałam, jak wyglądam pod bandażami. W głowie miałam wszystko poukładane. Nie dopuszczać myśli, że „jestem do niczego”, że „półkobieta”. Nic z tych rzeczy.
I jak mówiła moja koleżanka Amazonka: „pamiętaj, nie daj się zabić swojemu odbiciu w lustrze.”
Mam pisać o aspekcie kobiecości. Cóż mam napisać? Że było łatwo? Nie było. Pierwszy raz po zdjęciu bandaży, kiedy miałam się kąpać, zamknęłam się w łazience i przez godzinę nie umiałam się rozebrać. Starałam się na siebie nie patrzeć. Zresztą nawet w ubraniu nie było jak kiedyś. To nie jest proste. Wstawać rano i być łysym kadłubkiem z opuchniętą twarzą i wystraszonymi oczami. Teraz jest prościej, ale musiało minąć trochę czasu.
Jeszcze nie myślałam o wyglądzie zewnętrznym. Wynik pokazał, że zajęte było kilka węzłów chłonnych. I choć po operacji bardzo szybko doszłam do siebie, czekała mnie uzupełniająca chemia pooperacyjna i radioterapia.
Starałam się ten czas przed kolejną chemią wykorzystać jak najlepiej. Czułam, że pozbyłam się jakiegoś balastu. Namówiłam Marka, żebyśmy pojechali na drugi koniec Polski odwiedzić rodzinę. Ludzie, którzy nie widzieli mnie na co dzień, nie chcieli wierzyć, że od początku choroby funkcjonuję prawie normalnie. Mieli w głowie jakiś szablon chorego na raka. W każdym telefonie czułam wielką troskę, ale zarazem napięcie, jakby rozmawiali z kimś stojącym nad grobem. Nie chciałam, żeby mieli taki nieprawdziwy obraz. Chciałam im się pokazać, uspokoić, że chodzę, żyję, wyglądam normalnie i gdyby nie peruka, nikt nie pozna, że tak wiele się wydarzyło.
Przejechaliśmy 700 km, ale osiągnęłam swój cel. Bardzo mi to pomogło.
Od początku dużo rozmawiałam o mojej chorobie. Czasem byłam na siebie zła, że za dużo osób wie, że mam raka, że się leczę, mam sztuczne włosy i wszystko inne. Ale spotkałam kobiety, które nie mówiły nikomu oprócz domowników. I ukrywały się przed sąsiadami. I kombinowały, opowiadając znajomym różne zmyślone historie. I tak się z tym męczą, że obraca się to przeciwko nim, bo chcąc się ochronić przed światem, duszą się w sobie.
Więc chyba zrobiłam dobrze, że od początku byłam otwarta, umiałam rozmawiać, niektórzy się nawet dziwili, że tak swobodnie. Może taka postawa, oprócz ulgi dla siebie, daje też tym co są obok jakieś oswojenie się z czymś, co może dotknąć każdego.
Więc rozmowy pomagają. O chorobie, o bólu, cierpieniu, a gdy przyjdzie czas, również o ciuchach i kosmetyczce.
Wiem, że jeśli czyta to ktoś na początku drogi, nie wierzy, albo z politowaniem mówi o tych, którzy rozglądają się za nową sukienką. Też tak miałam. Siedziałam pod kroplówką, przeglądałam kolorowe gazety i myślałam, jakie to wszystko nieważne. Trendy, makijaże, diety. „Jedni chcą być ładni, inni chcą być tylko zdrowi” .
Pamiętam jak się śmiałam z siebie, że jeszcze rok temu chodziłam do kosmetyczki i robiłam trwałą na rzęsy. A teraz tak bardzo chciałam, żeby te rzęsy wreszcie po prostu mi wyrosły.
Przyszło lato, czerwiec. A mnie czekało 12 Taxoli co poniedziałek. Z tygodnia na tydzień coraz gorzej, słabiej. I w samopoczuciu, i w wyglądzie.
Jeszcze w wakacje pojechaliśmy nad jezioro, jeszcze pochodziłam po górach, a raczej po dolinach. W końcu miałam być Durczokiem. Ale to tak bardziej, żeby sobie i najbliższym udowodnić, że nie jest tak źle.
Mijały kolejne tygodnie. Jesienny czas. Nawet po operacji nie czułam się tak źle, jak przy końcu chemii. To był najgorszy czas w całym leczeniu. Strasznie mnie ta chemia sponiewierała. Otępienie spowodowane otruciem, ciało popuchnięte od sterydów. Kolejne, chyba już trzecie golenie głowy, bo włosy, które właśnie zaczęły kiełkować, zaraz potem wypadły. Ani wyglądu, ani siły. Ani wiary w zdrowie. Myślałam sobie, że ten rak wcale mnie nie bolał, tylko to leczenie. Bo taka była prawda. Nastrój był bardzo depresyjny. Myślałam, że już nie dam rady. Że położę się i nie wstanę. Nie będę opisywać, ale był taki czas, kiedy przestałam wierzyć, że wrócę do jako takiej formy. Żyłam od rana do wieczora i bałam się iść spać. Nawet najbliżsi nie umieli sobie ze mną poradzić. A ja po prostu byłam tym wszystkim zmęczona.
Wszystko mija. Tak naprawdę zaczęłam się odbijać w listopadzie. Radioterapia przeszła w miarę dobrze. To było sanatorium w porównaniu z chemią.
Zaczęłam powoli pracować. Wraz z poprawą samopoczucia zaczęło chcieć się żyć. Wyjechałam na Kasprowy.
Badania kontrolne wyszły bardzo dobrze. Może to był przełom. A może rozmowy z przyjaciółmi. Wróciła siła i sens.
Rozmyślam o kobiecości. To nie jest tak, że choroba zabija w nas wszystko. Są dni, nawet tygodnie, kiedy wygląd nie ma żadnego znaczenia. Liczy się tylko to, żeby przetrwać do rana. Jest ryzyko, że znów mogą przyjść takie dni. Tego nie da się przewidzieć.
Ale tak naprawdę amputacja piersi i całe to leczenie jest po to, żeby wyzdrowieć. Więc po czasie walki o życie i zdrowie, jest czas walki o wygląd.
Bez piersi też można być kobietą. Zwłaszcza, że ci, którzy o tym nie wiedzą, nigdy się nie domyślą. A ci, którzy wiedzą, niech widzą, jak pięknie można sobie z tym poradzić. A przede wszystkim dla samej siebie. A nosząc w sobie taką tajemnicę, trzeba dbać o swoją kobiecość podwójnie.
To jest łatwiejsze, gdy się zamknie etap leczenia i wraca do „normalności”.
Trzeba z powrotem znaleźć się w swoim świecie. Mądrzejszym o to wszystko. Cały czas miałam i mam wokół siebie dużo ciepła. Rodzina, przyjaciele. Każdy pomagał na swój sposób. Niektórzy byli na każde zawołanie, rozmawiali ze mną o wszystkim, inni nie umieli rozmawiać i po prostu wiedziałam, że są.
Choroba weryfikuje też wiele przyjaźni, znajomości. Czasem ludzie są mocni tylko w słowach, obietnicach. Czasem więzi, za które oddalibyśmy głowę, nie wytrzymują takiej próby, a odnawiają się przyjaźnie całkiem zapomniane. Ale kto ma trwać, ten trwa. Cała nasza siła w bliskich ludziach.
Dziś, po roku od diagnozy, pewnie powinnam zamknąć jakiś rozdział. Ale tak się nie da. A może nawet nie chcę. Kiedy ktoś pyta, jak się czuję, to aż się boję mówić, że bardzo dobrze, żeby nie zapeszyć. Żeby nie spotkała mnie znów taka niespodzianka, jak rok temu.
A jednak powoli optymizm wraca. I normalność. I widzę radość w oczach rodzinki. Wraca znów tempo życia, praca, mnóstwo spraw do załatwienia. Ale już jest inaczej. Życie nauczyło wybierać to, co naprawdę istotne. I troszczyć się też o siebie, bo trzeba.
I myślę sobie, że ważne jest zdrowie i ludzie wokół. Reszta – pieniądze, praca, przyjemności to tylko miły dodatek, którego jedni mają więcej, inni mniej.
A co do wątku o kobiecości… Siła kobiecości jest w nas. Przecież skalpel wycina tylko ciało. Nie sięga do rozumu, nie wycina serca. Na szczęście.
Autor
Amazonki.NetPoczytaj również
-
2012-08-05
Moja historia - anija63 -
2010-04-01
Moja historia - mag_dag -
2010-11-01
Czy istnieje życie po raku? -
2012-07-24
Sens minionych pięciu lat. -
2012-08-16
Moja historia - lulu
-
2022-11-06 08:50:50
Interpretacja USG piersi
Mam 49 lat. Proszę o interpretację wyniku usg: Piersi o budowie gruczolowo-tluszczowej. W piersi lewej na godz. 1. w tylnej... -
2022-11-05 10:59:10
Jaka powinna być zastosowana hormonoterapia
Mam 66 lat. 6 lat temu zdiagnozowano u mnie raka piersi. Przeszłam mastektomię piersi prawej z limfadenctomią węzłów... -
2022-11-05 10:55:28
Interpretacja przypadku
Invasive breast carcinoma - invasine lobular carcinoma G2, E-kadheryna (-), ER (+) 5/8, PR (+) 5/8, HER-2: 0 odczyn ujemny,...
-
2010-02-16 00:00:00
węzły chłonne pachowe
Węzły chłonne są częścią naturalnego układu odpornościowego organizmu. Chłonka natomiast to nazwa płynu tkankowego,... -
2006-10-25 00:00:00
Leczenie przerzutów raka piersi do kości
Przerzuty do kości są częstym zjawiskiem u osób z uogólnionym rakiem piersi. Problem ten dotyczy 65–75%... -
2013-09-24 20:15:00
Jak uporać się z obrzękami po zabiegu chirurgicznego usunięcia guza?
Limfa (chłonka) jest płynem ustrojowym, który zostaje przesączony z naczyń krwionośnych. Chłonka jest... -
2010-01-18 00:00:00
progresja choroby nowotworowej
Progresja choroby (progression of the disease) - zwiększenie się wielkości guza o ponad 25 proc. lub pojawienie się nowych... -
2010-01-18 00:00:00
usunięcie węzłów chłonnych pachy
Usunięcie węzłów chłonnych dołu pachowego (pachy) nazywa się wycięciem pachowych węzłów chłonnych. Wycięcie...
anna67 (offline)
2015-08-26 23:20:52
Katarzyna1968 (offline)
2015-10-17 21:09:14
madzia16 (offline)
2015-10-31 11:16:16