Tekst konkursowy: Aga66

Wysłane przez mgiełka 

mgiełka (offline)

Post #1

23-02-2019 - 16:38:17

Radom 

Rak to nie katar.
Jak się mówi potocznie: katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień, natomiast aby uznać kogoś za wyleczonego z raka piersi musi minąć 10, a obecnie lekarze twierdzą, że nawet 20 lat!!! Przy innych rodzajach raka jest trochę lepiej, bo wystarczy pięć lat, by być uznanym za zdrowego, ale cóż jak iść, to na całość!!!
Ale to, jak przeżyjemy te lata zależy tylko i wyłącznie od nas. Czy będziemy się cały czas zamartwiać, zatruwając życie zarówno sobie, jak i wszystkim z najbliższego otoczenia, czy też przejdziemy nad chorobą do porządku dziennego i nauczymy się żyć z nią w tle.

Na początku, po diagnozie, to drugie rozwiązanie wydaje się nam często niemożliwe, a przynajmniej trudne do realizacji, ale na szczęście czas leczy rany, więc i nasze będą coraz mniej widoczne, by się często całkowicie zabliźnić. Zresztą z naszą chorobą nie jesteśmy sami. Sprzymierzeńcami są zarówno: rodzina, znajomi, nasze wspaniałe forum Amazonki net., jak też lekarze, którzy są w stanie zaproponować nam coraz to nowsze i bardziej skuteczne procedury medyczne – poważnie zabrzmiało
By zostać całkowicie wyleczonym, a przynajmniej żyć z rakiem jak z choroba przewlekłą, tym ostatnim musimy zaufać i zacząć się leczyć. I mam na myśli korzystanie z dóbr medycyny konwencjonalnej, a nie poszukiwanie cudownych, alternatywnych terapii, które przede wszystkim wydrenują naszą kieszeń.

Zanim sami nie zachorujemy, nie dostrzegamy takich przyziemnych problemów jak jakiś tam rak, bo jesteśmy zdrowi i choroba nas przecież nie dotyczy. Też tak kiedyś myślałam. Czasami jak umrze ktoś znany lub ktoś z dalszej rodziny bądź znajomych, to przez chwilę pochylimy się nad jego śmiercią, pożałujemy, że odszedł być może za wcześnie, powspółczujemy tym, którzy zostali i przejdziemy nad tym do porządku dziennego. Zatrzymamy się tylko na chwilę, bo przecież to, że chorują ludzie dookoła nas wcale nie oznacza, że zachorujemy też my lub ktoś z naszej najbliższej rodziny, przecież ta choroba dotyka tylko innych…
27 stycznia 2011 r. skończyło się raz na zawsze moje beztroskie życie.

Nie sądziłam, że tak szybko doświadczę prawdziwego cierpienia, bólu, niepewności jutra, strachu, okaleczenia i będę to znosić z cierpliwością i pokorą. Gdy miałam 45 lat i całkiem niezłe życie przed sobą, zachorowałam na raka piersi. I wtedy to właśnie przekonałam się, że człowiek może przetrzymać wszystkie cierpienia i, że nic nie jest nam dane na zawsze. Osoby chore dotyka „bezczas”. Wtedy poczucie czasu przyjmuje zupełnie inny wymiar. Wszystko stapia się w jedną całość: dni tygodnia, miesiące, pory roku. Nie czeka się do piątku, aby rozpocząć weekend, lato i wakacje też przestają istnieć. Wszystkie dotychczasowe plany legną w gruzach.

Chyba nigdy nie zapomnę nocy po usłyszeniu wstępnej diagnozy. Do domu wraz ze mną wkroczyła Śmierć. Żadna noc wcześniej nie była tak czarna jak ta i nie nakryła mnie, jak ta wtedy, całunem śmierci w postaci paraliżującego strachu. Wszystkie moje myśli w nieprzerwanie dręczący sposób stykały się z końcem mojego życia… Plany na przyszłość? – przyszłość – ten termin przestał istnieć. W głowie 24 godziny na dobę kłębiły się tylko pytania: Czy uda mi się przeżyć, a jeżeli tak, to jak długo?…
Był luty 2011 roku. Za oknem piękna, mroźna zima, a u mnie mało pięknie – diagnoza po dwóch biopsjach: cienkoigłowej styczniowej i lutowej grubej igle – rak piersi. Co wtedy myślałam? Nawet nie pamiętam. Pewne było jedno: nie poddam się, będę walczyć! Muszę gonić za promieniami słońca, mimo że czasami było naprawdę ciężko za nimi nadążyć.

Przed zachorowaniem o raku piersi nie wiedziałam zbyt wiele, choć myśli o nim budziły we mnie pewnie strach i obrzydzenie. Zresztą, o ironio, w całym swoim życiu wiele razy miałam styczność właśnie z rakiem piersi, począwszy od mojej ulubionej nauczycielki historii z liceum, poprzez matki znajomych, po koleżanki w pracy. Jedno jest pewne – rak to nieproszony gość, który zajmuje twoje ciało i zabija cię, ginąc razem z tobą. Jest to przeciwnik inteligentny, zawsze o krok z przodu, trudny do zniszczenia, ale jednocześnie możliwy do pokonania.

Po zrobieniu wielu badań dodatkowych wiedziałam, że czeka mnie nierówna walka – walka na śmierć i życie! Wiedziałam, że w tej walce mogę przeżyć, albo zginąć, ale gdybym jej nie podjęła mogłam tylko zginąć. Musiałam się do niej dobrze przygotować zarówno fizycznie, jak też mentalnie, by mieć siłę walczyć do końca. Na szczęście miałam wybór i na szczęście dobrze wybrałam - wybrałam walkę i zaczęłam swoje drugie życie. Dlaczego drugie? Jak to mówią: każdy z nas ma dwa życia. Drugie zaczyna się w momencie, kiedy uświadomisz sobie, że masz tylko jedno.

Po biopsjach potwornie bolała mnie pierś, miałam uczucie, że guz rośnie jak pompowany balon. Nie opuszczało mnie uczucie niemocy i braku kontroli nad własnym życiem. Brak tej kontroli jest straszny i obezwładniający. Ból psychiczny jest gorszy od fizycznego, bo nie tłumią go żadne środki przeciwbólowe. I w żaden sposób nie można się przed nim schować. Torturuje nas natrętnie przez 24 godziny na dobę, bo o śnie oczywiście także można zapomnieć.

Cały czas towarzyszyły mi silne bóle praktycznie całego ciała, spowodowane pewnie przez stres, ale nie brałam żadnych leków przeciwbólowych. Chciałam logicznie myśleć. Bałam się, że jak uśmierzę ból, to zacznę się potwornie bać i mogę nie mieć sił by działać i uciekać przed goniącym mnie cały czas cieniem. Zresztą, co dziwne, podczas całego leczenia jakie przeszłam, w chwilach największego nawet cierpienia odczuwałam ten dziwny wewnętrzny spokój, chociaż nie można powiedzieć, że pogodziłam się z chorobą – przyjęłam ja po prostu do nieakceptowalnej wiadomości.

Było zimno, mokro, paskudnie, a ja byłam już spakowana i mogłam spokojnie iść do szpitala na operację. Choć dopiero drugi raz w życiu znalazłam się w szpitalu, to muszę przyznać, że to, jaki jest to szpital oraz z jakiego powodu się tam znaleźliśmy robi niesamowitą różnicę. Po prostu szpital onkologiczny to specyficzne miejsce. Więcej tam cierpienia, ludzkiej rozpaczy niż w innych placówkach leczniczych. Dla mnie, pomimo że uzyskałam tam pomoc, operował mnie świetny chirurg i dużo tam empatii personelu, był to wtedy przedsionek piekła.

Rak piersi był w II stopniu zaawansowania, z wynikiem histopatologicznym o największym stopniu agresywności, czyli G3, Her 2 dodatni i niezależny od hormonów, czyli jeden z typów kiepsko rokujących i nieprzewidywalnych. Na szczęście wynaleziono herceptynę i inne leki na raki Her 2 dodatnie, co znacznie poprawiło ich wyleczalność.
Zbliżały się Święta Wielkanocne. Dwa dni po nich, w środę, miałam zgłosić się na pierwszą chemię. Czekało mnie długie i ciężkie leczenie z trudno przewidywalnym skutkiem – chemia, radioterapia, roczna herceptyna. Akceptowałam je, bo musiałam mieć pewność, że zrobiłam wszystko co mogłam, by wyzdrowieć.

Leczenie chemiczne zaczęłam od 3 kursów chemioterapii tzw. „czerwonej” – podobno najbardziej agresywnej, a następnie 3 kursów taxotere (po tym to dopiero była „jazda bez trzymanki”). Straciłam włosy, brwi, rzęsy, w ogóle całe owłosienie. Najbardziej cierpiałam kiedy wypadały włosy, bo strasznie bolała mnie głowa. Gdy kładłam ją na poduszce, to czułam ból w miejscu każdego włosa. Wtedy też zobaczyłam jak po pierwszym kursie chemii zaczęła się moja przemiana – brak włosów był przecież namacalnym skutkiem choroby, choć sam w sobie na szczęście problemem aż takim nie był. Do dzisiaj mam wartość dodaną choroby. Nie muszę się golić pod pachami, bo dalej nic tam nie rośnie uśmiech

Milczałam, patrzyłam i zadawałam sobie pytanie: co mnie jeszcze spotka? No cóż, żaden żołnierz na wojnie nie wygląda dobrze. Musiałam się jakoś w tej sytuacji odnaleźć. Codziennie robiłam staranny makijaż, rysowałam brakujące brwi, na łysą głowę wkładałam perukę i „cała piękna” chodziłam do pracy. Chodziłam? – człapałam!
Z wyglądem na szczęście nie było tak źle. Udało mi się ukryć tę wyłażącą ze mnie brzydulę. Szkoda, że nie akceptuje się łysych kobiet, bo bym wcale nie nosiła peruki lub chustek. Przez całą chemioterapię i radioterapię zawsze miałam nienaganny makijaż i starałam się dobrze wyglądać, mimo że nie raz chwiałam się na nogach z osłabienia i zmęczenia. To bardzo pomagało. Ludzie mnie inaczej odbierali, nie było tak bardzo widać choroby, chyba że ktoś zajrzał głęboko w moje oczy…
Oceniamy ludzi po wyglądzie, dlatego kobiety chore na raka i leczone chemioterapią tak bardzo boją się efektów ubocznych leczenia. Boimy się, że ludzie będą się nas bali, że nas nie zaakceptują. Dlatego nasze starania o wygląd zewnętrzny muszą być dużo większe niż u kobiet zdrowych.

Chemioterapia, radioterapia i roczne leczenie herceptyną do przeróżnych skutków ubocznych dołożyły mi jeszcze ze 30 kg wagi. No cóż, jestem gruba, ale szczęśliwa!!! W ogóle do leczenia podeszłam z ogromnym optymizmem. Starałam się emanować pozytywną energią. Wsparcie rodziny i coraz węższego grona przyjaciół oczywiście było ważne, ale z czasem telefon coraz częściej milczał. Wszyscy mieli swoje sprawy i zwykłe, często nudne życie, którego ja tak wtedy pragnęłam!

Dzisiaj, mówiąc kolokwialnie, jest ok. Spory w tym udział mają lekarze z Centrum Onkologii, ale moje wybory i moja wola walki też mają ogromne znaczenie. Jednak, żeby nie było za pięknie, czasami nachodzą mnie czarne myśli, które jednak szybko przeganiam, bo życie, często obdarte z najzwyklejszych marzeń, w ciągłym lęku, to wegetacja. A ja mam wybór i nie chcę wegetować, ja chcę normalnie żyć. Co prawda każda konsultacja i badania kontrolne wytrącają z równowagi na kilka dni. Powraca apatia, obawy i pytania o sens. Rozpoczynanie życia od nowa koło "pięćdziesiątki" nie jest łatwe. Oczywiście nie ma się co za bardzo rozczulać nad sobą, gdyż innego już nie będzie. Przecież dostałam kolejną szansę. Jutro będzie nowy dzień, który muszę przeżyć jak najlepiej się da.

Choroba jest w remisji. Walka z rakiem zakończyła się rozejmem, który trwa do dziś, choć siły sprzed choroby nie bardzo chcą wrócić. Moje otoczenie niestety nie bardzo to rozumie. Jak człowiek zdrowo i w miarę dobrze wygląda, to znaczy, że nic mu nie jest. A to nieprawda!!! Skutki leczenia odczuł niestety prawie każdy mój narząd. Od swojej chemiczki usłyszałam, że fizycznie postarzałam się o ok. 10 lat, więc cóż, starsza pani jest już ze mnie .uśmiech

Kiedy dzisiaj patrzę w lustro widzę nie „starszą panią”uśmiech, a „dziewczynę”, która odnalazła samą siebie, śmieje się oczami, bo cieszy ją każda chwila, każdy drobiazg. Ta „dziewczyna” na jakiś czas się zatrzymała, przez chwilę nie pędziła, starała się żyć w harmonii ze swoim ciałem i umysłem, choć na dłuższą metę jest to trudne do wykonania, więc znów muszę pędzić. Choć wiem, że nie powinnam, bo życie jest jak delikatna filiżanka z porcelany. Mam marzenia, które czasami się spełniają. Mam wiele planów, których na początku choroby nie miałam w ogóle, a te które były robione wcześniej legły w gruzach. Dalej kocham podróże, to się nie zmieniło, więc mam nadzieję, że zobaczę jeszcze wszystkie te miejsca, które chciałam.

Nauczyłam się żyć chwilą i nie tracić czasu na martwienie się jutrem, bo wiem jak szybko jutra może nie być. Swoje życie podzieliłam na trzy okresy: przed rakiem, w trakcie leczenia i po raku.
Czy to naprawdę jestem ja? Pytam samej siebie, bo kiedy zamykam oczy to widzę, nie kobietę, tylko jakiegoś „cyborga” z blizną na piersi i łączem na klatce piersiowej (czyli portem naczyniowym). W duchu mam ogromną wdzięczność do tych, którzy w czasie walki z rakiem nie zostawili mnie samej. Wspierali, pomagali i są ze mną teraz. To: mąż, rodzice, koleżanki i koledzy z pracy oraz lekarze. Mam także wdzięczność do siebie, że dokonałam właściwych wyborów.
Aga66






Z amazonki.net od 2006 roku.

goja66 (offline)

Post #2

23-02-2019 - 18:40:49

Ozorków 

No samo życie ...




NST Gx po chemioterapii ypT3N3
Er- 30% ,Pr-0 , HER2-0 , Ki67-18-20%

dziubas (offline)

Post #3

24-02-2019 - 00:45:25

Gdańsk 

aga!!! serce poznałam juz twoje pisarskie mozliwości! i z zaciekawieniem, mimo poźnej pory, zaczełam lekturę, póki co, opusciłam srodek i przeczytałam ładne zakończenie! duży uśmiech fajnie jest tak specjalnie nas poczytać! forumowicz





rak przewodowy, G1, wym. 0,8x0,6x0,9 cm, ER 95%, PgR 10%, Her2-neg, Ki67 1%, w wartowniku mikroprzerzut, pT1bN1(sn)Mx, operacja oszczędzająca z biopsja wartownika, radioterapia 25x, brachyterpia, hormonoterapia-tamoxiffen do 10lat
po 8,5 roku rak endometrium, operacja unowoczesniona z resekcja macicy, przydatków, węzłów biodrowych i brzusznych i wyrostka robaczkowego, rak pierwotny, rokowania dobre, stan zaraz po operacji i póżniej - bardzo dobry, oblgatoryjnie naświetlania - wybrałam narazie tylko brachyterapię, na kikut macicy, do tamoxiffenu juz nie wróciłam

Al_la (offline)

Post #4

26-02-2019 - 13:48:56

k/Warszawy 

Aga brawo kwiatek





W najgorszych chwilach mego życia zawsze mogłem liczyć na przyjaciół.
Odtąd wiem, że pierwszą rzeczą, jaką należy zrobić, to poprosić o pomoc. Paulo Coelho




Przewodowy NST, G2, T3N0Mx, TNBC, 6 x FEC (3 przed operacją), yT2N0Mx

myszka (offline)

Post #5

26-02-2019 - 14:48:51

Poznań 

Kolejna dzielna kobieta ...Aga brawo ...dobry tekstbrawo



Nie marnuj swojego życia na to by zaimponować innym ludziom.Po prostu rób to co kochasz i kochaj to co robisz...serce

mariannanna (offline)

Post #6

30-03-2022 - 07:54:10

 

Przykro nam, ale tylko zarejestrowane osoby mogą pisać na tym forum.

Kliknij żeby zalogować

Użytkownicy online

Gości: 443
Największa liczba gości online: 14207 dnia 25-04-2022