Płyty muzyczne warte posłuchania 
Al_la (offline) |
Post #1 25-10-2016 - 12:35:42 |
k/Warszawy |
Po tym ACDC to tylko to [www.youtube.com]
![]() Nerwy muszą się zregenerować ![]() ![]() W najgorszych chwilach mego życia zawsze mogłem liczyć na przyjaciół. Odtąd wiem, że pierwszą rzeczą, jaką należy zrobić, to poprosić o pomoc. Paulo Coelho Przewodowy NST, G2, T3N0Mx, TNBC, 6 x FEC (3 przed operacją), yT2N0Mx |
Kuba (offline) |
Post #3 25-10-2016 - 19:04:51 |
Gogolin |
![]() Dzisiaj Dire Straits. Koniecznie trzeba zacząć od debiutu z 1978 roku, który wówczas (eksplozja punk rocka) był czymś nowym i świeżym. A przynajmniej taki się wydawał. Bo bracia Mark i David Knopfler zaproponowali muzykę mocno zakorzenioną w przeszłości. W rockabily, bluesie, country, a także folku z Wysp Brytyjskich. Natomiast sam Mark wzorował się na stylu gry Hanka Marvina, J.J. Cale'a, a także Cheta Atkinsa. Dire Straits to jeden z najciekawszych i najbardziej dojrzałych debiutów w historii rocka. Już tutaj DS pokazuje się nam jako zespół z ukształtowanym stylem, który dokładnie wie, co chce słuchaczowi przekazać. Nad lekko sentymentalnymi i romantycznymi tekstami z nutką ironii unosi się wszędobylska gitara Marka Knopflera; jego charakterystyczne zagrywki i pełne pasji solówki to ozdoba tego, i każdego kolejnego albumu. W Down to the Waterline i Sultans of Swing Mark i jego koledzy ukazują nam bardziej dynamiczne oblicze. Fender Stratocaster miejscami "płonie" Markowi w rękach... W Setting Me Up wkrada się nieco countrowa nuta, natomiast Southbound Again i In the Gallery to nieco spokojniejsze (choć nie są to ballady) i zaśpiewane w charakterystyczny, nieco dylanowski sposób przez Marka utwory. Właśnie ballad. W tej dziedzinie Straitsi też osiągnęli mistrzostwo. Już tutaj mamy takie perełki jak Water of Love, z plemienną grą Picka Withersa, a przede wszystkim folkowe Wild West End, gdzie objawia nam się Knopfler - romantyk znad Tamizy... ![]() Love Over Gold to jedynie 5 utworów. Ale za to jakich. Na początek 14 minutowy epos Telegraph Road o rodzącej się Ameryce, gdzie Knopfler i koledzy zachwycają wirtuozerią, ale i niezwykłym wyczuciem. Dźwięki grane tu przez Marka oraz klawiszowca Alana Clarka to istna poezja. Panowie z wyjątkową gracją serwują całą gamę nastrojów, przechodząc z jednego tematu w drugi, od dynamicznego łojenia po subtelne wyciszenia. Pomimo prawie kwadransa, nijak ten utwór nie nudzi. A dalej mamy Private Investigations - jeden z największych przebojów zespołu! Choć to wybitnie nieradiowy utwór. Melodeklamacji Marka, wcielającego się tutaj w prywatnego detektywa, towarzyszy subtelny akompaniament gitary akustycznej i klawiszy, by w drugiej części przejść w coś na kształt spontanicznej improwizacji na tle basowego pochodu... Kolejną perłą jest kompozycja tytułowa, również z przewspaniałą częścią instrumentalną (z brzmieniem marimby na pierwszym planie). I już te 3 kompozycje wystarczyłyby, żeby Love Over Gold uznać za arcydzieło. Może nawet trochę szkoda, bo kolejne dwa utworu nie zachwycają już w takim stopniu. Industrial Disease to oparte na wyrazistym motywie klawiszowym rockabily, miłe, choć dosyć monotonne w swojej konstrukcji. Natomiast It Never Rains jest już ciekawszy, choć sprawia wrażenie wydłużonego nieco na siłę. Niemniej i tak, Love Over Gold jest dość powszechnie uważane za największy artystyczny sukces Dire Straits. ![]() Brothers in Arms to niewątpliwie najbardziej znana płyta Dire Straits; bo też przyniosła szereg radiowych hitów: So Far Away, Money for Nothing, Walk of Life, Your Latest Trick, Brothers in Arms. Te utwory zna każdy, kto choć trochę słucha radia i to niekoniecznie tych "ambitnych" stacji. Knopfler powściągnął nieco swoje ambicje na rzecz muzyki przystępniejszej dla przeciętnego słuchacza. Nie da się ukryć, że po dziś dzień na koncertach Marka Knopflera słuchacze najbardziej czekają na kawałki z Brothers in Arms. Kompozycja tytułowa to jeden z najbardziej poruszających i zaaranżowanych z wielkim smakiem protest songów (tematem jest bitwa o Falklandy). A taki Ride Across the River niewiele mu ustępuje. Tematyka podobna, aranżacja zupełnie inna, jakby rodem z Amazonii (fletnia, okaryna, plemienne bębnienie Omara Hakima). Balladowo i nad wyraz subtelnie jest także w Why Worry; natomiast Your Latest Trick z charakterystycznym tematem saksofonu jest bardziej, nazwijmy to, "barowy", trącący subtelnie bluesem, a nawet jazzem. Money for Nothing to znany większości nieśmiertelny riff gitary elektrycznej i prześmiewczy tekst na temat MTV (słynny szlagwort I Want My MTV) Knopfler śpiewa tu razem ze Stingiem (w równie kultowym klipie w Stinga wciela się... pies). No i porywające rockabily Walk of Life, gdzie na pierwszy plan wysuwa się temat klawiszy Guya Fletchera, wówczas stawiającego pierwsze kroki w grupie Marka, towarzyszy mu do dziś w jego karierze solowej... |
dziubas (offline) |
Post #4 25-10-2016 - 21:00:56 |
Gdańsk |
ja stara po słuchaniu AC/DC czasami nawet odżywam ![]() ![]() ![]() a Dire Straits jest w porzo!!! ![]() ![]() rak przewodowy, G1, wym. 0,8x0,6x0,9 cm, ER 95%, PgR 10%, Her2-neg, Ki67 1%, w wartowniku mikroprzerzut, pT1bN1(sn)Mx, operacja oszczędzająca z biopsja wartownika, radioterapia 25x, brachyterpia, hormonoterapia-tamoxiffen do 10lat po 8,5 roku rak endometrium, operacja unowoczesniona z resekcja macicy, przydatków, węzłów biodrowych i brzusznych i wyrostka robaczkowego, rak pierwotny, rokowania dobre, stan zaraz po operacji i póżniej - bardzo dobry, oblgatoryjnie naświetlania - wybrałam narazie tylko brachyterapię, na kikut macicy, do tamoxiffenu juz nie wróciłam |
Kuba (offline) |
Post #5 25-10-2016 - 21:47:25 |
Gogolin |
Z kronikarskiego obowiązku, bo zapomniałem:
Dire Straits - Dire Straits (1978) Dire Straits - Love Over Gold (1982) Dire Straits - Brothers in Arms (1985) Oczywiście, tak w przypadku Queen, AC/DC jak i Dire Straits, nie znaczy że poza tymi płytami nie warto się zapoznawać z dorobkiem tych grup. Mój wybór jest taki, powiedziałbym, obiektywno-subiektywny. Wszystkie te grupy nagrały albumy, nieuwzględnione przeze mnie, które warto poznać. To są takiej najlepsze z najlepszych albo takie które zdobyły największą popularność. Można było to rozbudować i uzupełnić o albumy ww zespołów, które warto poznać w drugiej kolejności. Z Dire Straits na pewno takim albumem jest On Every Street (1991), właściwie nie wiadomo, czy to płyta jeszcze tej grupy (nominalnie tak), czy już pierwszy solowy album Marka. Nie jest to może ich najlepszy album (przez niektórych wręcz znienawidzony i schlastany przez większość krytyków), ale mam do niego sentyment, bo kojarzy mi się z fajnymi momentami w moim życiu (z zauroczeniami kobietami płci przeciwnej, zabawą, relaksem, wczasami nad morzem w Dźwirzynie, letnimi pobytami w Krakowie). A już na pewno niech szerokim łukiem omijają go osoby, które mają daleko do Mrągowa (wiadomo, o co chodzi...). Jest to pozycja bardziej zamerykanizowana niż poprzednie albumy Straitsów, ale zamerykanizowana nie w sensie skomercjalizowania i postawienia na muzyczkę łatwą i przyjemną w odbiorze, a brzmień rodem z tego kraju. Pomimo tego na Knopflerze ciągle ciążyło piętno Brothers in Arms i nie mógł się odeń uwolnić. On Every Street został nagrany po 6-letniej przerwie jaka minęła od tego pamiętnego albumu. Ze składu oprócz Knofplera i Illseya pozostali klawiszowcy: Alan Clark i Guy Fletcher, a resztę składu uzupełnili muzycy sesyjni (jak np. doskonały, niestety nieżyjący już perkusista Jeff Porcaro, znany ze współpracy z Michaelem Jacksonem i Toto, czy obsługujący gitarę pedal steel Paul Franklin). Niektóre z kompozycji próbowały powielić schemat utworów z Brothers in Arms, co z pójściem w bardziej amerykańskie klimaty dało dość schizofreniczny efekt. Niemniej You and Your Friend, choć bardzo przypomina Brothers in Arms, nie można nazwać ubogim krewnym tego utworu... [www.youtube.com] [www.youtube.com] Można porównać. Z drugiej strony taki Heavy Fuel nie jest już tak udany jak Money for Nothing; ten przebojowy element jest tu zbyt wymuszony i toporny. The Bug też zbyt mocno i niezbyt udanie nawiązuje do Walk of Life. Na szczęście jest tu doskonała kompozycja tytułowa, z nieoczekiwanym muzycznym rozwinięciem w zakończeniu. No i epickie Planet of New Orleans, mnie przynajmniej kojarzące się z późnym Pink Floyd. Najbardziej "amerykańskie" pozycje na On Every Street to bez wątpienia Ticket to Heaven, który brzmi jak jakiś zaginiony utwór Johnny Casha czy Franka Sinatry oraz How Long, który dla niektórych fanów stanowi "marsz żałobny" Dire Straits, niezwykle wymownie zamyka płytę. Fakt, kolejną pozycją po OES była Golden Heart... Zmieniany 1 raz(y). Ostatnia zmiana 25-10-2016 - 21:57:58 przez Kuba. |
dziubas (offline) |
Post #6 26-10-2016 - 13:14:21 |
Gdańsk |
widze, ze mimo podziałów postanowiłeś ożywiac ten wątek!!!
![]() ![]() ![]() rak przewodowy, G1, wym. 0,8x0,6x0,9 cm, ER 95%, PgR 10%, Her2-neg, Ki67 1%, w wartowniku mikroprzerzut, pT1bN1(sn)Mx, operacja oszczędzająca z biopsja wartownika, radioterapia 25x, brachyterpia, hormonoterapia-tamoxiffen do 10lat po 8,5 roku rak endometrium, operacja unowoczesniona z resekcja macicy, przydatków, węzłów biodrowych i brzusznych i wyrostka robaczkowego, rak pierwotny, rokowania dobre, stan zaraz po operacji i póżniej - bardzo dobry, oblgatoryjnie naświetlania - wybrałam narazie tylko brachyterapię, na kikut macicy, do tamoxiffenu juz nie wróciłam |
dziubas (offline) |
Post #8 26-10-2016 - 14:22:43 |
Gdańsk |
Sorki! Nic złego na mysli nie miałam...wyjasniłam na priv.
rak przewodowy, G1, wym. 0,8x0,6x0,9 cm, ER 95%, PgR 10%, Her2-neg, Ki67 1%, w wartowniku mikroprzerzut, pT1bN1(sn)Mx, operacja oszczędzająca z biopsja wartownika, radioterapia 25x, brachyterpia, hormonoterapia-tamoxiffen do 10lat po 8,5 roku rak endometrium, operacja unowoczesniona z resekcja macicy, przydatków, węzłów biodrowych i brzusznych i wyrostka robaczkowego, rak pierwotny, rokowania dobre, stan zaraz po operacji i póżniej - bardzo dobry, oblgatoryjnie naświetlania - wybrałam narazie tylko brachyterapię, na kikut macicy, do tamoxiffenu juz nie wróciłam |
Kuba (offline) |
Post #9 26-10-2016 - 20:33:51 |
Gogolin |
![]() Z dyskografii Dire Straits zostały jeszcze tylko dwie płyty studyjne: Communique i Making Movies. Ta pierwsza, wydana z 1979 roku, jest ich drugą płytą, a zarazem ostatnią nagraną w najbardziej stabilnym, pierwotnym składzie, jeszcze z bratem lidera - Davidem Knopflerem. Ponieważ od debiutu dzieli ją tylko rok, większych różnic między nimi nie słychać, choć można odnieść wrażenie, że Communique jest nieco bardziej stonowana, melancholijna i mniej przebojowa. Co nie znaczy, że gorsza. Jej zaletą jest zaś większa od debiutu spójność. Następcą pamiętnego Sultans of Swing jest tutaj Lady Writer, o podobnej dynamice i brzmieniu gitary. Do bardziej dynamicznych momentów Communique można dorzucić jeszcze Angel of Mercy, z chóralnym refrenem. Trzeba przyznać, że Knopfler wyjątkowo zręcznie unika tu nadmiaru lukru... Reszta materiału to już pół-ballady bądź ballady. Ze szczególnym wskazaniem na pełen dramatyzmu w warstwie tekstowej i muzycznie ascetyczne News, gorzkie Where Do You Think You're Going, z instrumentalnym zrywem w końcówce oraz pełne uroku, zwiewne, folkowe Portobello Belle. Warto wspomnieć, że Knopfler i koledzy biorą się tu za reggae. Echa tej muzyki słychać w otwierającym Communique - Once Upon a Time in the West ![]() Making Movies (1980) to nieco inna bajka. Mark Knopfler jawi się tutaj jako muzyk poszukujący i nie bojący się wdrażać nowych rozwiązań aranżacyjnych czy stylistycznych, z różnym zresztą skutkiem. Po raz pierwszy pojawia się tu klawiszowiec (Roy Bittan - "nadworny" grajek The Bossa z E-Street Band). Making Movies to jakby pomost między względną prostotą pierwszych dwóch płyt a artystycznym wzlotem na Love Over Gold. Płyta zapowiadająca nowe, choć jeszcze nie do końca wyzwolona ze starego. Słychać, że Knopflera coraz bardziej pociągają dłuższe, bardziej rozbudowane formy (Tunnel of Love), ballady są zdecydowanie bardziej "wystawnie" zaaranżowane (przepiękne Romeo & Juliet), znalazło się miejsce na coś bardziej tanecznego (Skateaway) i ostrzejszego (adekwatny tytuł: Solid Rock). A całość kończy niby musicalowy Les Boys. W przeciwieństwie do spójnego Communique, mamy tu dość znaczny rozrzut stylistyczny, a poza Tunnel of Love, Romeo and Juliet i Skateaway niewiele zostaje w głowie. Płyta niestety wytraca gdzieś początkowy impet i pomimo, że są tu jeszcze utwory dynamiczne ( Expresso Love ) wkrada się nijakość i dół kompozytorski. Sądzę, że właśnie Making Movies najbardziej zasługuje na miano najsłabszego albumu Wielkich Kłopotów... Zmieniany 2 raz(y). Ostatnia zmiana 26-10-2016 - 20:37:33 przez Kuba. |
dziubas (offline) |
Post #10 03-11-2016 - 13:41:22 |
Gdańsk |
![]() ![]() ![]() ![]() Niewiele napisze dla zachety!!! Po prostu-Chris Rea!!! Płyta - jedna z najpopularniejszych w bogatym jego dorobku! Recenzje pozostawiam fachowcom!!! ![]() rak przewodowy, G1, wym. 0,8x0,6x0,9 cm, ER 95%, PgR 10%, Her2-neg, Ki67 1%, w wartowniku mikroprzerzut, pT1bN1(sn)Mx, operacja oszczędzająca z biopsja wartownika, radioterapia 25x, brachyterpia, hormonoterapia-tamoxiffen do 10lat po 8,5 roku rak endometrium, operacja unowoczesniona z resekcja macicy, przydatków, węzłów biodrowych i brzusznych i wyrostka robaczkowego, rak pierwotny, rokowania dobre, stan zaraz po operacji i póżniej - bardzo dobry, oblgatoryjnie naświetlania - wybrałam narazie tylko brachyterapię, na kikut macicy, do tamoxiffenu juz nie wróciłam |
Kuba (offline) |
Post #12 11-12-2016 - 16:02:39 |
Gogolin |
![]() Radical Graża (1994) Artystą, którego fanem jestem od lat jakichś 25-ciu jest Stanisław Sojka (Soyka) z Żor. Stało się to w sposób dość naturalny. Fanem był mój ojciec, zakręcony na punkcie wszystkiego z etykietką jazz, zwłaszcza modern jazz, bo miłośnikiem jazzu kawiarnianego z międzywojnia raczej nie był. Sojka to artysta, który wyszedł z korzenia jazzowego, niemniej w odpowiednim momencie potrafił się odeń zdystansować i osiągnąć olbrzymią popularność na gruncie muzyki pop. No, może nie do końca był to pop, w dzisiejszym rozumieniu, raczej unikalny crossover rocka, jazzu, soulu, popu, a miejscami nawet poezji śpiewanej. SS właścwie do końca lat 80-tych był artystą niszowym, znanym i cenionym raczej tylko w jazzowym, snobistycznym światku. Przełom nastąpił, kiedy związał się z częstochowskim gitarzystą Januszem "Yaniną" Iwańskim, z którym tworzył duet kompozytorski w okresie 1989-1995. I właśnie w tym okresie Sojka stał się mega popularny w naszym kraju, do czego przyczyniła się w walnym stopniu płyta Acoustic z 1991 roku, która była właściwie płytą typu unplugged - tyle że z premierowym materiałem i nagrana w studiu. To ona przyniosła Sojkę, jakiego dzisiaj wszyscy znamy, za sprawą w gruncie rzeczy pop-rockowych, choć niebanalnie zaaranżowanych hitów w rodzaju Cud niepamięci i Play it Again. Artysta ten miał (i nadal ma) coś jeszcze, czego większość kolegów po fachu może mu pozazdrościć - mianowicie śpiewa z wielką swobodą w języku Szekspira, niemal bez słowiańskiego akcentu. Wielki sukces odniesiony płytą Acoustic został jeszcze utrwalony wydanym rok później Neopositive, który zawierał chyba największy do dziś przebój Sojki - Tolerancja/Na miły Bóg oraz porywającą przeróbkę dylanowskiego Like a Rolling Stone. Natomiast 2 lata później Sojka i Yanina razem z towarzyszącymi muzykami sesyjnymi wydali jedyny w swoim rodzaju album Radical Graża. Także w dużej mierze akustyczny, choć pojawiają się to i ówdzie zagrywki przesterowanej gitary oraz partie dęciaków, dzięki czemu całość nabiera bardziej soulowego posmaku niż balladowe i ascetyczne Neopositive. Płyta niezwykła bo w całości poświęcona muzie naszego artysty, którą w owym czasie była krakowska aktorka - Grażyna Trela i to jej "zmysłowe usta" ozdabiają okładkę. Te 11 utworów i niecałe 45 minut muzyki, to jakby kartki z pamiętnika zakochanego na zabój mężczyzny. Muzycznie zaś jest bardzo eklektycznie, jednak nie na tyle, by zaburzyło to spójność dzieła. Iście rockowy (nota bene) ogień, pomimo dominujących zagrwek na gitarze akustycznej udało się zawrzeć w otwierającym całość Płoniemy, płoniemy (jedna z dwóch samodzielnych kompozycji Iwańskiego). W Niech drgie Twoje oko oraz Madame Schizofrenia Sojka zbliża się bardzo do stylistyki zespołu The Police i maniery wokalnej Stinga (ten dyskretnie reaggowy puls, ta nowofalowa, przestrzenna gitara i "mieszająca" perkusja!). Zresztą także nad Let Me Take You Dancing unosi się "policjantowy" duch. W Fa na na na, największym chyba przeboju z Radical Graża (słynny szlagwort jesteś moją kokainą, kojarzy chyba większość), muzyka nabiera bardziej swobodnego i funkowo-soulowego posmaku (riff gitary). Podobnie, choć bardziej dramatycznie, że tak powiem, w warstwie melodycznej, ale i tekstowej jest w Czekanie na Ciebie. No i wreszcie ballady. A te udały się Sojce wyjątkowo. Jakby nie było jutra to właściwie taka pół-ballada, bo mamy tu jednak dynamiczne, muzyczne rozwinięcie, które w pewnym stopniu zastępuje nam typowy refren. Ale już Suddenly to niczym nieskrępowana intymna atmosfera i wspaniała gra na fortepianie Sojki, który wydaje się tutaj dyskretnie nawiązywać do Eltona Johna. Szkoda, że ta urocza pieśń nigdy nie stała się przebojem - być może po prostu, nie dano jej szansy. Anioł w ciemnej dolinie, to jakby podsumowanie całej płyty i kolejna rewelacyjna melodia, z jakże pięknym, poetyckim tekstem, skierowanym do Ukochanej... Całość kończy całkowicie instrumentalna, delikatna fortepianowa impresja - Radical Graża. Oto jak pięknie można mówić o miłości bez słów! Niestety, ta płyta to pożegnanie duetu Sojka & Yanina, który wkrótce uległ rozwiązaniu, a sam Sojka zaczął się angażować w liczne, nie zawsze udane, projekty. Jedno jest ewidentne. Swoje pięć minut miał właśnie na początku lat 90-tych, a Acoustic, Neopositive i Radical Graża to swoista muzyczna trylogia "nowożytnego" Sojki. Zmieniany 3 raz(y). Ostatnia zmiana 11-12-2016 - 16:06:03 przez Kuba. |
Kuba (offline) |
Post #13 07-01-2017 - 23:50:10 |
Gogolin |
![]() Lady Pank - Tacy sami (1988) Spis utworów: 1. Tacy sami 2. Oglądamy film 3. John Belushi 4. Mała wojna 5. Giga-giganci 6. To co mam 7. Zostawcie Titanica 8. Ratuj tylko mnie 9. Martwy postój Polecam płyty Lady Pank Tacy sami (1988) oraz Zawsze tam, gdzie ty (1990). Porywające, amerykańskie granie. Borysewicz przebywał naonczas dużo za Oceanem i się tą "pudel metalową" stylistyką wyraźnie zafascynował. Zamiast przestrzennej, nowofalowej gitary a la The Police i lekko reaggowej pulsacji, energetyczny, ale jednocześnie przyjazdy radiu hard rock z wybuchowymi "stadionowymi" refrenami i znacznie szersze wykorzystanie wszelkiej maści technicznych nowinek: syntezatorów i instrumentów klawiszowych. Taka była ta nasza nowa Lady i taką objawiła się publice w roku 1988 na płycie Tacy sami. Która odsłona lepsza, czy ta "policjantowa" z pierwszych trzech płyt, czy ta hard-rockowo-stadionowa z drugiej połowy lat 80-tych i pierwszej połowy 90-tych, niech każdy oceni sam. Obecnie jestem admiratorem tej "hair metalowej" Lady, która zerkała mniej lub bardziej wyraźnie w stronę Kiss, Van Halen, Scorpions, Bon Jovi, Def Leppard czy ówczesnego wcielenia Whitesnake. Tacy sami to przede wszystkim oprócz wyrazistych, zapadających mocno w pamięć stadionowych hitów, wypasiona produkcja, miejscami aż nadto naładowana ówczesnymi nowinkami. Perkusja w większości z automatu, ejtisowe "europowe" klawisze, stosy syntezatorów imitujące często prawdziwe instrumenty (np. świetne To co mam ). Ale Borysewicz nie zapomina, że rock to jednak przede wszystkim gitara i nie pozwala jej zejść na dalszy plan. W takim Zostawcie Titanica (łapka w górę, kto tego nie zna?) to właśnie jego "wiosełko" prowadzi całą melodię, a syntezator istnieje raczej tylko na zasadzie miłego dodatku. Świetnej melodii towarzyszy naprawdę poruszający tekst, autorstwa polskiego poety Grzegorza z Ciechowa: Nieprawda, że już nie ma ich Oni płyną, tylko wolniej Tak jak wolno płyną sny I nieprawda, nie znajdziecie ich Tyle mil już przepłynęli Tyle przetańczyli dni (...) Piękna aktorka mruży oko i... Młody milioner puka do jej drzwi Pozwólcie im śnić! W Ratuj tylko mnie (ponownie słowa wspomnianego poety z Ciechowa) mamy silnie zatopione w pogłosach zwrotki, ale w refrenie Janek wali nas ostrą heavy-rockową gitarą w łeb niczym obuchem. Ten tekst to idealna rzecz na podryw dla pacjenta, którego zauroczyła pani pielęgniarka... No, no Syntetyków jest dużo, fakt. Utwór tytułowy (muzyka Borysewicz, słowa Jacek Skubikowski) jest nad wyraz bogato inkrustowany klawiszowo-syntezatorowymi momentami. Ale w tym przepychu jest metoda. Ni mniej, ni więcej, czuć rękę mistrza - wschodzącą gwiazdę na naszym inżynieryjno-producenckim poletku - Rafała Paczkowskiego. Wszelkie te ingrediencje zostały tu wymieszane w taki sposób, że jest w tej kompozycji miejsce na odrobinę oddechu i luzu. Równie przebojowe [https://www.youtube.com/watch?v=5ukofkPFAbs]To co mam[/url] (autor słów Marek Dutkiewicz), to kolejny przykład pomysłowości i wręcz wizjonerstwa Paczkowskiego. Ilość zastosowanych tu syntezatorowych smaczków i aranżacyjnych wtrętów (choćby dwunastostrunowa gitara Borysewicza) przyprawia o zawrót głowy. A, no i jeszcze ten obój z klawisza! Oto wyrastał nam nasz krajowy Trevor Horn! I nie ma w tym cienia przesady. W Oglądamy film głównym wokalistą jest lider formacji, za to Panasewicz wiedzie prym w refrenie. Gorzki tekst o ludzkiej samotności i rozpaczliwej ucieczce w świat, który w rzeczywistości nie istnieje (autorem tekstu nie po raz pierwszy niejaki Obywatel G.C.). Janek nie tyle śpiewa, co melorecytuje, w charakterystyczny, "zblazowany" sposób. A melodie prowadzą papadance'owe klawisze. Niezapomniany klawiszowy temat, takie nasze polskie Jump czy The Final Countodown to wspomniane już kilkakrotnie tutaj To co mam. Ten motyw zostaje już z nami na zawsze, podobnie jak refren: To co mam, to co mam świętego, tego mi nie zabierze nikt. Tobie nic, tobie nic do tego, jestem tu, jeśli chcesz się bić Należy też oddać honor Jerzemu Suchockiemu, który oprócz Rafała Paczkowskiego jako muzyk sesyjny obsługiwał całą ten elektroniczny sztafaż. Natomiast John Belushi i Giga-giganci, to jakaś próba wypośrodkowania pomiędzy rockową, stonesowską szorstkością, a popową, nośną melodyką. Mamy i balladę. A zwie się ona Mała wojna. Niestety, drugim Niewiele ci mogę dać, Ewką czy Autobiografią to ona nie jest i co najciekawsze winę za to ponosi wcale nie kompozytor Janek Borysewicz, a autor słów Zbigniew Hołdys. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, co poeta miał tu na myśli... Finałowy Martwy postój to ostateczne rozliczenie Janka z kamandą Stinga i Copelanda. Być może tak właśnie brzmieliby The Police, gdyby zespół jeszcze wówczas istniał... Tacy sami to niewątpliwie płyta bardzo ważna w historii LP. Borysewicz udowodnił tak innym, jak i sobie, że możne tworzyć ponadczasowe rzeczy bez pomocy nadwornego pankowego poety, czyli Andrzeja Mogielnickiego i nie zamierza dać zamknąć swojej grupy w szufladce polskich epigonów The Police. I w jednym, i w drugim przypadku udało mu się to w 100%. Tacy sami dziś już klasyczny album naszej pięknej Lady, która przyniosła nam serię kolejnych evergreenów: tytyłowy, Mała wojna, To co mam czy Zostawcie Titanica. Zmieniany 5 raz(y). Ostatnia zmiana 08-01-2017 - 00:04:39 przez Kuba. |
Kuba (offline) |
Post #14 08-01-2017 - 12:30:15 |
Gogolin |
![]() Lady Pank - Zawsze tam, gdzie ty (1990) Spis utworów: 1. Dopóki da czas 2. Przerwa w trasie 3. Co mnie to obchodzi 4. Jak igła 5. Nie omijaj mnie 6. Niedokończona ulica 7. Nie wpychaj mnie w to dno 8. Zawsze tam, gdzie ty 9. Zapłacę każdą cenę 10. Wiara we wroga Zawsze tam, gdzie ty to jakby kolejna część płyty Tacy sami. O powrocie do inspirowanego The Police białym reggae mowy nie ma. Jednak pewne różnice w stosunku do poprzedniczki są wyraźnie słyszalne. Gitary kąsają jakby mocniej - Borysewicz naprawdę się rozszalał i pokazuje nam tu już jednoznacznie hard -rockowe, żeby nie powiedzieć, miejscami metalowe oblicze ( Wiara we wroga ). Może to też zasługa nieco skromniejszej ilości syntezatorowych ozdobników i klawiszy. W każdym bądź razie jest bardziej gitarowo, choć równie przebojowo co na poprzedniczce. Zmienił się też skład. Odeszli Edmund Stasiak i Paweł Mścisławski, a powrócił na jakiś czas perkusista znany z dwóch pierwszych płyt - Jarosław Szlagowski. Trio Borysewicz - Panasewicz - Szlagowski uzupełnili basista Piotr Urbanek oraz znany wówczas z Papa Dance - Konstanty (Kostek) Joriadis. Za konsoletą po raz kolejny zasiadł maestro Paczkowski, więc brzmienie nie powinno razić nawet współczesnego ucha, choć mam wrażenie, że bębny brzmią zbyt płasko. I podobnie jak na płycie poprzedniej, tak i tu, mamy utwory w których instrumenty klawiszowe odgrywają pierwszoplanową rolę, bądź też jedynie uzupełniają tematy gitary. Otwierający całość Dopóki da czas, to charakterystyczny klawiszowy temat w vanhalenowych klimatach. Dużą rolę klawisze odgrywają też w czadowej Niedokończonej ulicy (mój faworyt z albumu), ale w środkowej części jednak lider formacji pokazuje, kto tu rządzi (znakomite solo Jana Bo w najlepszej hard-rockowej tradycji). Dość gęsto klawisze podgrywają też w Zapłacę każdą cenę, a gitara tworzy fajny, dynamiczny, acz nienachalny podkład. W delikatnie latynosko zabarwionej balladzie Nie omijaj mnie, delikatne zwrotki i zestawiono z dynamicznym refrenem, a w środku po raz kolejny Grek raczy nas klimatycznym, subtelnie jazzowo zabarwionym solem. Ciekawy jest temat gitary w tym kawałku, bowiem jakby o krok antycypuje pojawienie się Dominica Millera, który już za niedługo stanie się stałym partnerem solowych poszukiwań... Stinga. Za wszystkie teksty tym razem odpowiadał Jacek Skubikowski i zapewnił tak bardzo potrzebną różnorodność tematyczną. Nie stroni od wątków miłosnych (Dopóki da czas, Nie omijaj mnie, Nie wypchaj mnie w to dno, utwór tytułowy, Zapłacę każdą cenę). Ale i komentuje z pewną dozą ironii ówczesną sytuacją polityczną (rewelacyjne, wręcz funkujące Co mnie to obchodzi, Niedokończona ulica, Wiara we wroga ). Pojawia się refleksja nad kruchością ludzkiego życia, na szczęście bez nieznośnego patosu ( Przerwa w trasie). A czasem pozostawia słuchaczowi pewne pole do własnej interpretacji (kolejny skrojony na przebój Jak igła). Ta płyta nie miała tyle szczęścia co poprzedniczka. W ówczesnym ogólnopolskim rozgardiaszu, do serc i umysłów Polek i Polaków przebiła się właściwie tylko romantyczna ballada tytułowa, chyba najbardziej znany tekst Ś.P. Jacka Skubikowskiego. A szkoda, bo później ekipa Borysewicza nigdy nie nagrała już tak równej, ale i pełnej rockowego ognia płyty. Po wydaniu ZTGT zespół na 4 lata zawiesił działalność, a powrócił dopiero w roku 1994 roku w zupełnie nowym składzie albumem Nana - jeszcze w miarę udanym, który można nawet uznać za 3 część swoistej hard-rockowej trylogii ( Tacy sami - Zawsze tam, gdzie ty - Nana ). Później zaczęło się już niestety odcinanie kuponów... Zmieniany 2 raz(y). Ostatnia zmiana 08-01-2017 - 12:34:37 przez Kuba. |
dziubas (offline) |
Post #15 08-01-2017 - 14:55:36 |
Gdańsk |
Hohoho!!!
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() rak przewodowy, G1, wym. 0,8x0,6x0,9 cm, ER 95%, PgR 10%, Her2-neg, Ki67 1%, w wartowniku mikroprzerzut, pT1bN1(sn)Mx, operacja oszczędzająca z biopsja wartownika, radioterapia 25x, brachyterpia, hormonoterapia-tamoxiffen do 10lat po 8,5 roku rak endometrium, operacja unowoczesniona z resekcja macicy, przydatków, węzłów biodrowych i brzusznych i wyrostka robaczkowego, rak pierwotny, rokowania dobre, stan zaraz po operacji i póżniej - bardzo dobry, oblgatoryjnie naświetlania - wybrałam narazie tylko brachyterapię, na kikut macicy, do tamoxiffenu juz nie wróciłam Zmieniany 2 raz(y). Ostatnia zmiana 08-01-2017 - 14:59:10 przez dziubas. |
ewela0 (offline) |
Post #17 06-03-2019 - 11:06:16 |
Łódź |
U mnie, od jakiś dwóch do trzech tygodni jest nowa płyta pana Podsiadło "Małomiasteczkowy". Co jak co, ale zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Człowiek ma tak głębokie i przemyślane teksty! Poezja w czystej postaci
![]() |
Kuba (offline) |
Post #18 01-04-2019 - 19:03:35 |
Gogolin |
![]() Traveling Wilburys - Vol. 1 (1988) Jedyna w swoim rodzaju supergrupa. Do spotkania tych pięciu dżentelmenów doszło zupełnie przypadkiem. Jeff Lynne (dla porządku przypomnę - lider Electric Light Orchestra) rok wcześniej wyprodukował płytę George'a Harrisona Cloud Nine, która okazała się nadspodziewanie dużym sukcesem komercyjnym. Tak się złożyło, że panowie chcieli nagrać coś na stronę B i zaprosili do wykonania Roy'a Orbisona. Nagrań dokonano w rezydencji Boba Dylana w Malibu. Gospodarz również przyłączył się do pozostałej trójki. George Harrison odwiedził w międzyczasie Toma Petty'ego, którego również sprowadził na sesje. Tak powstał utwór Handle with Care, który okazał się tak dobry, że wytwórnia zaproponowała całej piątce nagranie albumu, słusznie argumentując że utwór jest za dobry na stronę B. Tak powstała płyta Vol. 1, zbiór 10 utworów mocno zakorzenionych w rockowej tradycji lat 50-tych i 60-tych, czyli mieszanka rockabily, bluesa, country i pięknych beatlesowskich melodii. Wszyscy muzycy wystąpili jako pod pseudonimami jako bracia Wilbury, każdy z utworów podpisując wspólnie, jednak w rzeczywistości każdy z utworów jest pomysłem jednego z muzyków. Harrison napisał najbardziej przebojowe Handle with Care, gdzie wspaniale dopełniają się głosy całej piątki (zwrotki Harrison, mostek Orbison, 1 refren Dylan i Petty, 2 refren Lynne i Orbison) i zamykający całość End of the Line. Oba te utwory zostały zilustrowane klipami. Poza tym były Beatles popisał się ciepłym Heading for the Light, gdzie zaśpiewał razem z Lynnem. Dylan stworzył bardzo "lotny" Dirty World, gorzkie Congratulations i typową dla niego, wypełnioną potokiem słów balladę Tweeter and the Monkey Man. Jeff Lynne napisał i ozdobił swoim głosem rockn'rollowy Rattled oraz bardzo melodyjne Not Alone Any More zaśpiewany anielskim głosem przez Orbisona. Wreszcie Tom Petty napisał trochę reaggowy Last Night, gdzie udzielił się także Orbison oraz nowocześnie jak na standardy tej płyty brzmiącą Margaritę. Miała być to jednorazowa przygoda, lecz kilka miesięcy po nagraniu płyty zmarł nagle Roy Orbison, który zdążył jeszcze zarejestrować ostatni swój album Mystery Girl, gdzie 3 utwory firmowali Lynne i Petty. Lynne i Harrison uczestniczyli także w nagraniu pierwszej solowej płyty Toma - Full Moon Fever. A więc związki między muzykami Traveling Wilburys pozostały bliskie. W 1990 roku czwórka żyjących muzyków nagrała jeszcze jeden album pod szyldem Traveling Wilburys, przewrotnie zatytułowany Vol. 3, niestety ostatni. Wspania płyta, zagrana na zupełnym luzie, bez udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Po prostu radosne granie w przyjacielskiej atmosferze. I to słychać. Polecam. P.S. Jak byłem ostatnio u Basi, to słuchaliśmy tej płyty i był to naprawdę mile spędzony czas... |